I konno, i pieszo 4 lipca ludzie podążali na zamek w Rabsztynie. Co ich przyciągnęło? Wehikuł czasu, który wylądował na dziedzińcu.
Od razu wypluł z siebie mężów uzbrojonych po zęby, gotowych walczyć do ostatniej kropli krwi. Widzowie nastawieni byli pokojowo, ale to wkrótce miało się zmienić. Na razie oglądali oręż, przymierzali ekwipunek i słuchali rycerskich opowieści.
Kiedy krew zagrała żywiej, początkowo nieśmiało, a później z coraz większym entuzjazmem, chwycili w dłonie miecze i sami ruszyli do boju.
Niezależnie od wieku bili się ambitnie aż do ostatniej sekundy. Kolejka była długa, a już kolejna ustawiała się, aby posłuchać opowieści o łuku i spróbować trafić mocno już sfatygowanego lisa.
Jednak strzelić z łuku wcale nie jest łatwo. Pomijając naciągnięcie cięciwy, do czego potrzeba niezłej krzepy, trzeba jeszcze stanąć poprawnie i poradzić sobie z rękami, których nagle robi się za dużo.
Radą i pomocą służyli doświadczeni rycerze. Byli tak doskonałymi instruktorami, że światu na pewno przybędzie kilku zapalonych łuczników.
A na dziedzińcu znów rozpoczęły się rycerskie walki. Dzwoniły miecze, brzęczały zbroje, czasem było słychać głuchy odgłos kopniaków. Zwyciężył najlepszy, a pokonanego ułaskawiono.
Przyszedł czas na rzut włócznią. Broń fruwała w powietrzu, nawet damy radziły sobie świetnie, a broniący się rycerz ocalał tylko dzięki nabytej przez lata zręczności.
Zabawa była znakomita, co chwilę rozlegały się oklaski i wybuchy śmiechu.
Za tydzień znowu na was czekamy, przybywajcie!